poniedziałek, 14 czerwca 2010

Ocena postępów, czyli cieszę się z każdej sekundy

Autor: Ula

W książce "Ujeżdżenie - naturalnie!" poruszony jest wątek oceny postępów w trakcie treningu. Mianowicie chodzi o to, że jeżeli danego dnia, nie osiągnęliśmy założonego efektu w poszczególnych ćwiczeniach, to oznacza, że mieliśmy błędne założenia. Początkowo taka interpretacja nie była dla mnie jasna. Ale ostatnio zgodziłam się z nią w 100%.
Pracując regularnie z koniem, powinniśmy wiedzieć na ile go stać, powinniśmy umieć ocenić jego formę każdego dnia, i powinniśmy w związku z tym dostosować nasze oczekiwania do indywidualnych predyspozycji konia.

Ja przyjęłam taką zasadę, że w poszczególnych ćwiczeniach wyznaczam sobie mini-cel na dany trening i dany dzień. Nie zmierzam w pojedynczym treningu do tego np. żeby zrobić idealną łopatkę. Najpierw chcę odczuć dobrą reakcję na wewnętrzną łydkę, następnie chcę, aby Tisz pozostał swobodny na wodzach, następnie chcę, aby tak było przez całą długość ściany, a jeszcze na kolejnym treningu dążę do tego, żeby Tisz swobodnie przechodził od łopatki do trawersu. I tak wymyślam różne składowe dobrej łopatki, aż kiedyś je łączę w całość. Każdy z tych i innych celów może być realizowany na poszczególnych treningach w różnym stopniu, tzn. na początku np. zadowala mnie minimalna reakcja na łydkę, a już na następnym treningu chcę, aby była bardziej wyrazista. I tak po jakimś czasie osiągam założony efekt czyli coraz lepszą jakość łopatki do wewnątrz.

Przyszło mi do głowy ostatnio takie porównanie, że każdy trening w poszczególnych elementach, które danego dnia ćwiczę, można by było porównać do sekundnika na zegarze. Jeżeli zauważę postęp na pojedynczym treningu, który można by przyrównać do ruchu odpowiadającego jednej sekundzie na zegarze to jestem zadowolona i na tym kończę dane zadanie. Ktoś powie, że to za mało, że będzie wieki trwało zanim coś się zrobi dobrze. Ale jak tylko uświadomimy sobie, jak szybko mija nam czas, że ani się obejrzeć a tu godzina za godziną, dzień za dniem, rok za rokiem to nie będziemy się martwić, że to za wolno. Po prostu po jakimś czasie zauważymy, że właśnie robimy super łopatkę do wewnątrz, a trwało to "tylko" - wyrażając w przenośni ten czas - pół godziny ;-) (czyli 30 treningów złożonych z malutkich postępów porównywalnych do upływu 1 sekundy czasu).
Dzięki takiemu podejściu jestem zadowolona z każdego treningu, unikam frustracji, unikam irytacji, Tisz czuje się doceniony, bo najmniejszy nawet postęp jest powodem do "całusa" (całusem nazywam nagrodę czyli cukier lub końskiego cukierka, którą Tisz dostaje jak coś zrobi dobrze).

Tak więc warto się cieszyć z każdej sekundy, bo gdy minie godzina, złożona ze szczęśliwych sekund, wówczas nie tylko efekt będzie dobry, ale sam proces dochodzenia do niego sprawi nam i naszemu koniowi satysfakcję.

Wizualizacja "Otwórz biordra"

Autor: Ula

O wizualizacji "otwórz biodra" chciałam napisać już kilka tygodni temu. Ale w międzyczasie musiałam porzucić ten temat, bo najpierw ja miałam pozimowe kontuzje w mięśniach i kościach, a potem Tiszowi przydarzyła się przygoda bo kowal mu założył za ciasno podkowę i zrobił mu się mały krwiaczek w kopycie. Nawiasem mówiąc pierwsze 2 dni był bardzo cierpiący, ale gdy zorientował się, że rekonwalescencja polega na wielogodzinnym przebywaniu na trawce - to jak tylko ból ustąpił, wyglądało na to, że był wdzięczny kowalowi. Miał po prostu 10 dni wakacji na trawce, bez ćwiczeń, bez zadań, bez wysiłku. Tylko skubanie trawki :-). Kiedy wsiadłam po 10 dniach poczułam już po kilku krokach stępa jak bardzo jest rozluźniony i wypoczęty. Powiedzenie, że "nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło" w pełni pokazało w tym przypadku swoje znaczenie.

Tak więc do regularnych ćwiczeń wracaliśmy powoli, tym bardziej, że ostatnie 30-stopniowe upały nie sprzyjały zaawansowanym treningom. W zasadzie dopiero od dwóch dni (kiedy zrobiło się chłodniej) nasz trening jest w całości wypełniony konkretami.

Ale wracając do wizualizacji "otwórz biodra" - wyobrażam sobie, że moje biodra wraz z nogami są jak otwarte dwuskrzydłowe drzwi do salonu. Są otwarte szeroko na obydwie strony, jednak nikt ich nie musi trzymać. Chodzi o to, żeby nie było zbędnego napięcia. Ta postawa uwalnia łopatki konia (pozwala na obszerniejszą pracę przednich nóg), a jeżeli uda się uniknąć napięcia w biodrach, nogach i lędźwiach, również pozwala na bardziej swobodny ruch naprzód.

Tę wizualizację już kiedyś zastosowałam i Tisz od razu lepiej szedł do przodu (niestety później o niej zapominałam). Dziś przyszła mi znów na myśl, bo poczułam lepszą postawę u Tisza i chciałam to wykorzystać do poprawy dodania po przekątnej w kłusie. Mianowicie Tisz już lepiej podstawia tylne nogi pod kłodę niż kiedyś, ma większą siłę od zadu i lepszą równowagę. Tak więc gdy moja wyobraźnia była wypełniona obrazem otwartych drzwi Tisz spokojnie i w równowadze, wyrzucając swobodnie przednie nogi do przodu pokonał długą przekątną.

Dodanie w kłusie po przekątnej od jakiegoś czasu jest stałym punktem naszego codziennego treningu. Na początku (czyli kilkanaście tygodni temu) chodziło wyłącznie o zwiększenie energii, co wyrażało się głównie przez zwiększenie tempa. Później stopniowo przed dodaniem starałam się skumulować energię przed przekątną. Tisz spodziewał się że będziemy wchodzić na przekątną i spodziewał się dodania, a ja nie kłusowałam tylko stępowałam, tak więc podczas stępa narastała w nim energia. Na krótko przed przekątną przechodziłam do kłusa, ale starając się by był on wolny, rytmiczny i spokojny. Z łuku przed przekątną najpierw robiłam łopatkę do wewnątrz i z tej postawy wychodziłam na przekątną. Na tym etapie zależało mi na tym, aby przy wyjściu na przekątną największa energia szła z zadnich nóg. I to się udawało w pierwszej części przekątnej, jednak później miałam poczucie, że od połowy ten impuls zanikał. Dziś wejście w przekątną było podobne, z tym że starałam się właśnie jeszcze przed przekątną całą uwagę skupić na wizualizacji "otwórz biodra". Byłam zaskoczona jak rewelacyjnie to zadziałało. Nie mogę się doczekać następnego treningu, kiedy będę mogła jeszcze raz to spróbować. "Niestety" jutro Tisz ma zaplanowaną swoją niedzielę - czyli trawka, spacerek i nicnierobienie :-).

niedziela, 13 czerwca 2010

Dobra rozgrzewka czyni cuda

Autor: Ula

Każdy wie, przynajmniej z obserwacji, że sportowcy każdej dyscypliny przed przystąpieniem do regularnego treningu mają rozgrzewkę. Rozpoczęcie treningu bez rozgrzewki grozi nawet kontuzją. Prawidłowa rozgrzewka nie polega na takim byle jakim ruszaniu się. Wręcz przeciwnie: inną ma rozgrzewkę piłkarz, a inną pływak; inną piłkarz przed meczem, inną przed treningiem technicznym, a inną przed treningiem kondycyjnym. To wiemy. Ale czy pamiętamy o tym, że nasz koń to też sportowiec? Sportowcem bowiem się jest, gdy regularnie uprawia się jakąś dyscyplinę sportową bez względu na to czy startuje się w zawodach czy też nie.
Tymczasem zauważyłam, że większość osób w ramach rozgrzewki po prostu kilka minut stępuje. Moim zdaniem konieczna jest przemyślana sekwencja ćwiczeń rozgrzewających w zależności od tego jakie mamy danego dnia oczekiwania od treningu i czego spodziewamy się od konia. Jako że koń to żywa istota - ważne jest również to co pokaże podczas rozgrzewki, może wówczas trzeba będzie zmienić plan lub we wstępnej fazie zaproponować jakieś ćwiczenia na poszczególne partie mięśni.

Tak więc nie da się opisać moim zdaniem uniwersalnej rozgrzewki, ale spróbuję opisać kilka elementów, które prawie zawsze stosuję i które powodują, że kiedy przystępuję do konkretnych ćwiczeń, koń jest gotowy do współpracy, elastyczny i pełen energii i chęci.

I faza
Pierwsza faza jest jeszcze w boksie. Opisywałam to w poście "Poranna gimnastyka", ale dla przypomnienia: skręty tułowia na obydwie strony, skłony do przednich nóg, podnoszenie nóg, wymach przednich nóg, ciągnięcie z ogon, rozciąganie kręgów szyjnych - wszystko na zasadzie zabawy i z nagrodami w postaci małych kawałków marchewki. Cele są dwa: rozciągnięcie i nawiązanie psychicznego kontaktu z jeźdźcem. Koń wówczas ma uwagę skierowaną na mnie i tak ma pozostać do końca treningu.

II faza
W tej części jest to rzeczywiście kilka minut stępa na luźnej wodzy, czasem stępuję na hali, a czasem robimy sobie krótki spacer po małym lasku, który znajduje się na terenie ośrodka. Jeżeli jest to lasek to wykorzystuję nierówności terenu i drzewa, żeby w tej właśnie fazie powyginać konia trochę, żeby podejść pod małe wzniesienie lub z niego zejść. Jeżeli jest to hala to robię kilka kółek w obydwie strony na luźnej wodzy, kilka zatrzymań na luźnej wodzy i kilka cofań, również na luźnej wodzy. Nie trudno się domyśleć, że wszystkie te figury wykonujemy za pomocą sygnałów z łydek i dosiadu. To dobre ćwiczenie nie tylko dla konia ale również dla jeźdźca. Ta faza bardzo kieruje uwagę konia na wyczucie dosiadu i łydek. Czasami nawet na luźnej wodzy daję sygnały takie jak do łopatki czy trawersu, ale nie jest tak bardzo istotne jak jest wykonany ten krok, a bardziej istotna jest sama reakcja konia na taki sygnał. W tej fazie regularny rytmiczny stęp ma priorytet przed np. idealnym rysunkiem koła.

III faza
W III fazie zaczynamy kłus anglezowany. Najpierw po jednym kółku w każdą stronę na luźnej wodzy. To ma na celu rozluźnienie i konia i mnie, można by powiedzieć "wpasowanie" się w konia. Bardzo zwracam uwagę, żeby koń był w tej fazie swobodny i szedł w niskim ustawieniu, żeby miał rozluźnioną szyję i nos skierowany w dół - wówczas ma to sens. Jeżeli koń nie ma na tyle równowagi, żeby i koń i jeździec mogli sobie w takim ustawieniu swobodnie kłusować to znak, że trzeba właśnie to poćwiczyć. Po zrobieniu kółek w takim kłusie anglezowanym staram się robić krótkie dodania, również w tym ustawieniu i na luźnej wodzy. Po chwili zaczynam zbierać wodze, dalej wykonując dodania, koła, zatrzymania i ruszenia. Jeżeli zbiorę sukcesywnie wodze do postawy roboczej i nic nie zmieni się w rytmice, elastyczności i dynamice jazdy to mogę uznać, że jesteśmy już po rozgrzewce. Lecz jeżeli tak nie jest to szukam problemu i dalej uznaję, że ciągle jest to początek. Wówczas może trzeba nawet wrócić do fazy stępa, może trzeba zrobić więcej kółek - to już zależy od indywidualnej oceny sytuacji. Zdarzyło mi się zimą kilka razy, że rozgrzewka trwała 30-40 minut. Może koń był zmarznięty, może byłam w gorszej formie. Dla mnie sygnałem do tego, że jesteśmy rozgrzani jest to, że koń jest na poziomie energii, którą interpretuję jako gotowość do pracy, jest swobodny i zaangażowany i jest mi wygodnie w siodle. Na pewno warto poświęcić więcej czasu po to, żeby to osiągnąć, a wówczas właściwy trening miał lepszą jakość. Od kiedy świadomie obserwują i stosuję wszystkie fazy rozgrzewki, widzę dużą różnicę w efektach osiąganych w fazie właściwego treningu.

"Między - rozluźnienie"
Bardzo często w trakcie treningu daję luźne wodze i robię po jednym kółku w każdą stronę na luźnej wodzy. Pozwalam koniowi się wyciągnąć, rozluźnić, a poza tym to jest formą nagrody. A nagradzam za najmniejsze nawet osiągnięcia. Działa rewelacyjnie!!!!

sobota, 12 czerwca 2010

Piłka, kopanie i klikanie

Autor: Ula

Początkowo traktowałam zabawy na padoku wyłącznie jako rozrywkę dla Tisza, jako angażowanie jego inteligencji i rozbudowywanie naszej relacji. Ale odkąd spróbowałam metody "klikania" okazało się, że może to być również bardzo pomocne w samym treningu.

Zacznę więc od początku. Co to jest "klikanie"? "Klikanie" pokazała mi moja koleżanka Roksana, która hoduje psy. "Klikanie" jest pomocne w nauce wykonywania różnych poleceń i jak to zabawnie powiedziała Roksana "nawet kurę można wyklikać" - tzn. nauczyć ją jakiejś czynności za pomocą "klikania".
Do "klikania" służy niewielki przedmiot wydający charakterystyczne, krótkie kliknięcie, dźwięk wyraźny, rytmiczny i charakterystyczny na tyle, że odróżnia się od dźwięków, z którymi dotychczas zwierzę się zetknęło.
Chcąc nauczyć jakiejś czynności "kliknięciem" wyraźnie wskazujemy, o które zdarzenie, o który moment nam chodzi. Np. na podłodze leży piłka. Prosimy psa, aby nosem dotknął tę piłkę. Wiadomo, pierwszy raz dzieje się zwykle z przypadku. Ale jak tylko to się stanie staramy się w tym samym momencie kliknąć i zaraz potem pies dostaje nagrodę. Tak więc sekwencja zdarzeń jest taka: dotknięcie nosem = kliknięcie = nagroda. Pies zaczyna kojarzyć te zdarzenia, a krótkie kliknięcie pomaga wskazać mu dokładnie, o które zachowanie chodzi. W tym przypadku pies uczy się dotykania nosem piłki po 3-4 razach. Później stopniowo możemy zmniejszać ilość bodźców (rezygnować z kliknięć, lub nagradzać co 2 razy itp).

A co to ma do konia i piłki? A no właśnie: chciałam nauczyć Tisza kopania piłki nogą. Ale jak to zrobić gdy już nauczył się odpychania nosem? (o tym był poprzedni post) Postanowiłam wykorzystać do tego zmodyfikowaną metodę "klikania". Zmodyfikowaną dlatego, że zamieniłam ją na "gwizdnięcie". Po prostu musiałam mieć w jednym ręku nagrody - kawałki marchewki, drugą ręką odpychałam piłkę, na "klikera" nie było miejsca. Postanowiłam wykorzystać krótkie gwizdnięcie.
Początkowo oczywiście wyczekałam na przypadek. Podepchnęłam piłkę blisko przednich nóg Tisza i szukałam momentu, w którym podnosząc nogę trąci piłkę. Dokładnie w tym samym momencie kiedy to się stało - gwizdnęłam i zaraz potem dałam marchewkę. Później drugi przypadek, później trzeci.... a potem już całkiem świadomie Tisz podnosi nogę aby kopnąć piłkę. Jak widzę, że robi to świadomie, wówczas zaczynam ograniczać i gwizdnięcia i dawanie nagród - tzn. nie daję ich za każdym razem ale raz na 2-3 udane czynności.

W ten sposób gramy z Tiszem w piłkę, a on albo ją kopie przednią nogą albo odpycha nosem. Jak to się ma do treningu. Zauważyłam, że takie samo krótkie gwizdnięcie pomaga mi wskazać Tiszowi moment, na którym mi zależy, np. jak się na moment dobrze zrównoważy lub zrobi ładne zatrzymanie - wówczas staram się w tym samym momencie delikatnie "gwizdnąć", a zaraz potem jest nagroda. Logika każe przypuszczać, że wówczas koń bardzo dokładnie wie co zrobił dobrze i za co dostał nagrodę.

piątek, 4 czerwca 2010

Jak to z tą piłką było?

Autor: Ula

Od jakiegoś już czasu gramy z Tiszem w piłkę. Ktoś może rzec, że to takie cyrkowe sztuczki, ale ja uważam, że nie ma nic lepszego jak angażowanie inteligencji konia. Zawsze byłam zdania, że mózg jest jak mięsień (u ludzi również) i że trzeba go trenować bo wówczas lepiej funkcjonuje. W naturze konie musiałby używać swojej inteligencji w stadzie, a w naszych warunkach funkcjonowania ich stadem jest człowiek.

Tak więc kupiłam Tiszowi jakiś czas temu dużą fioletową piłkę (taką do ćwiczeń z areobiku).

Pierwsze zetknięcie z tym wielkim fioletowym przedmiotem było takie: Tisz zbliżył się do piłki na odległość około 1 m i bardzo ostrożnie wyciągając szyję próbował ocenić cóż to za obiekt. Trwało to 1-2 minuty. Zapewne stwierdził, że ten obiekt może go pewnie zaatakować lub napaść bo odszedł w drugi koniec padoku i nie miał ochoty podejść. Pierwszym zadaniem więc dla mnie okazała się praca nad zmniejszaniem dystansu.

Trwało to trzy dni. Starałam się zbliżać piłkę do Tisza, Tisza do piłki, a każde zmniejszenie dystansu nagradzałam kawałkiem marchewki. Po trzech dniach już dystans mógł być bardzo mały, ale zdecydowanie lepiej się Tisz czuł jak byłam z nim po tej samej stronie piłki. Jak tylko stawałam naprzeciwko (a piłka był pomiędzy nami) odsuwał się.

Na tym etapie starałam się zmobilizować go do dotykania piłki nosem. Jak tylko to zrobił (na początku przypadkiem) dostawał marchewkę. Dość szybko zorientował się, że dotykanie piłki nosem jest ok. W ten sposób gładko przeszliśmy do popychania piłki nosem, a potem stopniowo przechodziłam niepostrzeżenie na przeciwległą stronę tak, żebym mogła popychać piłkę do niego.

Chcę podkreślić, że za każdym razem jak Tisz zrobi coś czego oczekuję to dostaje marchewkę i pochwałę. Jak już widzę, że znajduje w tym swoją własną ciekawość i zabawę, staram się dawać marchewkę rzadziej (raz na dwa razy, na trzy... itd).

Teraz jesteśmy na takim etapie, że możemy odpychać piłkę nawzajem do siebie i to kilkanaście razy bez marchewki, tzn. tylko od czasu do czasu. Następnym etapem jest nauka kopania piłki nogą. Ale do tego już zaczęłam wykorzystywać teorię "klikania" o której napiszę w następnym poście.

Nasz blog czytają: