środa, 27 stycznia 2010

Nowy koń, nowe doświadczenia - ta sama energia

Autor: Emily
Koń: Holly
Rodzaj pracy: rozpoczęcie współpracy z nowym koniem

A wiec przyszła pora na rozpoczęcie współpracy z Holly - moim nowym koniem. Nie wiedziałam o niej wiele. Mogłam się jedynie domyślać, a kasztanowata klacz po nieudanej karierze wyścigowej nie wróżyła najlepiej. Ja jednak byłam gotowa na wyzwanie, gdyż pracowałam z końmi wyścigowymi i podziwiam inteligencje "folblutów"
i bardzo często są to nierozumiane przez ludzi konie. I właśnie na to liczyłam w przypadku Holly, że pomimo, że urodziła się folblutką to ściganie się to nie będzie jej najmocniejsza strona. A tym samym miałam nadzieje ze może polubi ujeżdżenie, gdyż facet, od którego ją kupiłam od razu powiedział mi, że jeśli chodzi o skoki to jest beztalenciem.
Bardzo często spotykamy się z końmi, które "mijają się ze swoim powołaniem". Ktoś sobie kupił hanowera żeby ćwiczyć dresaż, a tu koń nie może wytrzymać godziny
treningu "flat work". Ale jak tylko się mu postawi przeszkodę to się ożywia. Dużo jest też koni, które skaczą bo muszą, a nie dlatego ze chcą czy lubią. Również wśród wspomnianych "wyścigowców" jest dużo koni, które objawiają inne "talenty" a nie tylko szybkość. I to jest takie trochę przedmiotowe podejście do sprawy gdyż ludzie kupują sobie konia aby im służył to tego czy owego ale konia się już nikt nie zapyta.
Bardzo często ludzie się mnie pytają o moje konie i pada pytanie czy to skoczek "wukakawista" czy może koń ujeżdżeniowy. Zawsze mnie to trochę "zajeża" i z premedytacją wówczas odpowiadam, że to po prostu "kon", bo tak właśnie traktuję moje konie. To one mi pokazują w czym są najlepsze i co im sprawia największą przyjemność, a nie ja swoimi wyimaginowanymi oczekiwaniami.
Dlatego też moje konie robią wszystkiego po trochu, aby one mogły znaleźć swoją ulubioną dyscyplinę i żebym ja mogła zobaczyć gdzie jest prawdziwy potencjał tego konia.

No ale wracając do Holly, to już wiemy ze wyścigi i skoki odpadły więc z obawy, że to będzie jakaś wariatka falująca ze mną na wietrze i że czeka mnie dłuuuuuga droga
wzięłam ją najpierw na lonżę. Ku mojemu zdziwieniu, nie było eksplozji i klacz dumnie sobie kłusowała w tym samym rytmicznym tempie, pokazując tym samym naturalną kadencję. Po kilkunastu minutach wsiadłam i jeszcze bardziej się zdziwiłam gdy Holly bardzo ładnie przyjęła kontakt. Z jednej strony nie chciałam za bardzo używać zbyt wyraźnych pomocy, gdyż - jak już wspominałam - nie popieram "bałamucenia łydkami"
wiec zaczęłam bardziej "myśleć" o tempie i rodzaju chodów jakie chciałam wykonać. I pomimo nieznajomości konia przeze mnie oraz nieznajomości miejsca dla konia czułam nie tyle połączenie z koniem, ale po prostu się "rozpływałam". Klacz nie rozglądała się po nowej ujeżdżalni, nie przejmowała się brykającymi końmi obok na pastwisku, ani strasznymi hałasami budowy tuż za stajnią. Po prostu słuchała mnie,a ja słuchałam jej i to dzięki temu, że obydwie skupiałyśmy się bardziej na energii, która przez nas przepływa a nie na "ręka, noga, mózg na ścianie".
Nie chodzi tu oczywiście o totalnie nie używanie "pomocy jeździeckich", ale o poparcie ich prawdziwym połączeniem z koniem i wtedy naprawdę jazda konna to przyjemność :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nasz blog czytają: