niedziela, 31 stycznia 2010

Jaki jest mój koń?



Autor: Ula
Koń: Tiszmen

Kto czytał moje wcześniejsze posty to już pewnie wie, że od kilkunastu dni wprowadzam w życie nowe metody współpracy z moim koniem oparte na ujeżdżeniu naturalnym. Wcześniej jeździłam kilka lat codziennie pod okiem doświadczonej trenerki ujeżdżenia, jednak doszłam do wniosku, że albo ja, albo mój koń, albo może oboje razem jesteśmy "za głupi" na tradycyjne ujeżdżenie, a efekty są niezadowalające. Niestety pojawiły się nie tylko słabe efekty, ale i też całkiem poważne skutki. Pierwszym z nich była głęboka irytacja psychiczna mojego konia - zaczął gryźć kraty co groziło łykaniem (swoje też dodał koń obok, który notorycznie kopie we wszystkie ściany swojego boksu). Drugi skutek - Tisz kompletnie stracił impuls, szczególnie w kłusie. Przyszedł nawet dzień, kiedy wogóle odmówił jakiejkolwiek współpracy cofając się po każdym dotknięciu łydką. Niestety tego dnia, z żalem i przy pomocy czarnej wodzy (ze względu na moje bezpieczeństwo), musiałam go przepchnąć do przodu i zmobilizować do treningu, bo inaczej mogłoby to zaowocować kolejnym problemem. Ale po takim zdarzeniu powiedziałam dość! Coś tu nie gra. Koń jest zadbany, codziennie u niego jestem, a jednak coś tu nie gra. Los chciał, że w tym samym czasie znalazłam w internecie książkę "Ujeżdżenie, naturalnie!" i olśniło mnie. Zaczęłam jeździć sama, bez doświadczonego trenera.
Moim pierwszym zadaniem było odzyskanie impulsu w kłusie. Dziś właśnie poczułam, że jestem "w domu", że możemy z Tiszem znów normalnie pracować. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się jak mi się to udało, proszę przeczytać wszystkie posty z tagiem "słaby kłus".
Drugie zadanie (które właściwie jest równorzędne z pierwszym) to na nowo spojrzeć na mojego konia, poszukać jego indywidualnych cech, predyspozycji, upodobań itp i jak najbardziej dopasować treningi do tego co uda mi się zaobserwować. No i właśnie temu chciałabym poświęcić dzisiejszy post. Kilkanaście dni samodzielnej pracy, skupienia wyłącznie na koniu, obserwacji jak przebiegają poszczególne ćwiczenia, jak rozwija się współpraca podczas treningu itd. I doszłam do kluczowego wniosku: mój koń ma możnaby powiedzieć "ciężki początek". Tzn. na początku wyraźnie jest znudzony, ociężały, nie chce mu się, oczywiście też jego ciało jest bardziej usztywnione. Zaczynam więc zawsze od stępa na długich wodzach. Staram się, aby stęp był aktywny, ale też żeby Tisz się porozglądał, rozciągnął, zaczął zwracać uwagę na moje sygnały. Temu właśnie służą zatrzymania, ale kompletnie bez użycia wodzy, tylko z dosiadu i łydek. Jak już czuję, że Tisz zaczyna się koncentrować, zaczynam kłusować, ale na luźnych wodzach. Chcę tym dać sygnał do tego, że będzie potrzebna jakaś energia. Kłus nie jest długi, czasem też z przejściami do stępa, pod koniec kłusa proszę delikatnie o kontakt, ale bardzo uważam, żeby nie utracić tempa. I na takim delikatnym kontakcie zaczynam galop. Staram się, żeby galop był aktywny, robię 2 duże okrążenia w hali w każdym kierunku, po czym na każdej prostej robię dodania w galopie - wszystko na delikatnym kontakcie. Jeżeli czuję, że Tisz jest już ożywiony, że jest wyczulony na moje sygnały - zaczynam pracę jaką sobie zaplanowałam na dany dzień. Jeżeli nie jestem jeszcze tego pewna robię koła w galopie i przejścia do kłusa. Czekam na moment, kiedy jestem całkowicie pewna, że Tisz jest skoncentrowany na mnie i na moich sygnałach. Po kilkunastu dniach takiej pracy, plus praca z energią przez cały trening i co? Własciwy trening był dziś aktywny, ciekawy, Tisz chętnie wykonywał rożne zadania, z ciekawością podchodził do nowych ćwiczeń (dziś np. proponowałam mu cofanie - było ok, potem delikatnie zwrot na zadzie - też było ok). A najbardziej mnie cieszy, że nie tylko już przebrnęliśmy przez słaby kłus, ale też próbowaliśmy dziś kilka razy dodać i byłam bardzo zadowolona z tego co udąło się dziś osiągnąć. Nie oczekiwałam tzw. mistrzostwa świata". Chciałam poczuć dodanie bez napięcia - i to dostała, i za to pochwaliłam Tisza. Dziś też zauważyłam, że po wykonaniu jakiegoś ćwiczenia Tisz tez wiedział, ze coś mu wyszło i odwrócił się do mnie żeby dostać nagrodę. Nie unikam nagród w trakcie treningu, ale tez staram się nie tworzyć reguł, czyli nie po każdym udanym ćwiczeniu i nie za często.

Kiedy o tym piszę, wydaje mi się ten proces oczywisty, ale niestety moje treningi pod okiem doświadczonej trenerki tak nie wyglądały. Rozprężenie zwykle nie miało jakiegoś nadrzędnego celu, po prostu trochę stepa i kilka wolt, a potem trochę kłusa anglezowanego i też kilka wolt. Nie umiałam ocenić czy to już wystarczy czy nie, bo nie wiedziałam o co mi chodzi. Potem zaraz był kłus ćwiczebny, w trakcie którego już miałam wymagać od Tisza konkretnych ćwiczeń (np. łopatka, trawers) i to najlepiej jakbyśmy je robili od razu prawidłowo. Ale skoro nie umieliśmy, to robiliśmy nieskończoną ilość powtórzeń, żeby je poprawiać. Sporadycznie proponowano nam jakieś pomocnicze ćwiczenia, które też oczywiście poprawialiśmy bo nie były idealnie wykonane. I tak na tych wiecznych korektach i ciągłych polecaniach "mocniejsza łydka prawa lub lewa" upływał nam trening. A na koniec, jakby już rutynowo robiliśmy galop na obydwie strony. Zawsze na zakończenie treningu był kłus anglezowany z żuciem z ręki. I bardzo często właśnie wtedy, po tym kłusie, czułam, że to jest dobry stan, żeby zacząć pracę, ale było już po czasie.
Opisałam tę sytuację dlatego, żeby było jasno widać, że to co robiłam wcześniej, było dokładnie przeciwieństwem tego co powinnam była robić. Być może są konie, które na początku treningu muszą się wyciszyć, być może są też takie, które wolą zacząć od kłusa. Najważniejsze jest to, aby spróbować to rozpoznać, aby przyjrzeć się jaki jest mój koń i odpowiednio dla niego zaplanować rozprężenie i cały trening. Jak widać, jeśli się to uwzględni to właściwy trening będzie już tylko przyjemnością dla obojga - i jeźdźca i konia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nasz blog czytają: